Turcy dbają o komfort gościa, więc zatrudniają tłumacza – rozmowa z Katarzyną Sadowską-Özcan

Turcja

Zapraszam do lektury jednego z wywiadów przygotowanych z okazji Roku Języka Tureckiego. O specyfice pracy tłumacza w Turcji, wychowaniu dwujęzycznego dziecka i zjawiskach zachodzących w języku tureckim opowiada Katarzyna Sadowska-Özcan.

Katarzyna Sadowska-ÖzcanJaki był Twój pierwszy kontakt z językiem tureckim?

Po raz pierwszy zetknęłam się z tureckim na wakacjach w Turcji, jeszcze w czasie studiów. Bardzo podobała mi się jego melodia – wiesz, ta melodia języka, którą przestajesz słyszeć wraz z chwilą, w której zaczynasz rozumieć poszczególne słowa. Po powrocie do Polski zaczęłam rozglądać się za korepetycjami, ale wkrótce okazało się, że mogę uczyć się tureckiego również na mojej uczelni. Oczywiście skorzystałam.

Czy kurs dostępny na uniwersytecie okazał się satysfakcjonujący?

Tak, dał mi solidne podstawy języka. Prowadziła go bardzo sympatyczna Turczynka z Krymu, która wykładała turecki również na poznańskiej turkologii. Na kursie byłam prymuską, bo w międzyczasie znalazłam studenta turkologii i pobierałam prywatne lekcje. Bardzo dużo rozumiałam, trochę mniej potrafiłam powiedzieć, ale byłam w stanie prowadzić już jakąś konwersację z Turkami. Po roku, między innymi za namową moich ówczesnych nauczycieli, złożyłam papiery na turkologię.

Czy te studia również spełniły Twoje oczekiwania?

W zasadzie tak. Nauczyłam się biegle języka, choć do tego z pewnością przyczyniły się też moje częste wyjazdy do Turcji i znajomość z moim przyszłym wtedy mężem, z którym poznałam się w Poznaniu. Studia turkologiczne to nie tylko nauka tureckiego, ale również innych języków turkijskich oraz wielu zagadnień państw Azji Środkowej. Dla wielu studentów, którzy liczyli tylko na studiowanie tureckiego i przedmiotów ściśle związanych z Turcją turkologia okazała się rozczarowaniem. Studia rozpoczynaliśmy w składzie ponad 20-osobowym, a kończyliśmy jako bodajże 5-osobowy rocznik. Oczywiście nie wszystkie przedmioty wzbudzały we mnie entuzjazm, ale zarówno język kazachski, którego się uczyliśmy, jak i inne przedmioty językowe i kulturoznawcze związane z Azją Środkową okazały się dla mnie całkiem ciekawe.

Z racji tematyki mojego blogu ten aspekt poznańskiej turkologii jest dla mnie szczególnie interesujący. Wróćmy jednak do języka tureckiego. Jak zaczęła się Twoja droga do zawodu tłumacza?

Już w czasie studiów szybko poczułam się na siłach, by podjąć pracę jako tłumacz na targach poznańskich. Potem poszło już z górki. Co chwilę pojawiały się nowe zlecenia, a ja miałam sporo wolnego czasu. Poza tym tłumaczenia zawsze sprawiały mi przyjemność, pod warunkiem, że to nie instrukcja samojezdnego żurawia teleskopowego.

Przez jakiś czas mieszkałaś w Turcji. Czy tam też pracowałaś jako tłumacz?

Tak choć w Turcji ta praca okazała się dla mnie kolejnym wyzwaniem. Zleceń nie brakowało, ale musiałam się oswoić z ich kultura pracy, czyli brakiem jakichkolwiek umów. Do dzisiaj współpracuję jednak z tureckimi biurami. Praca tłumacza ma tę zaletę, że może być wykonywana zdalnie, zza granicy, wystarczy tylko komputer i Internet.

Czy w Turcji i w Polsce jest duże zapotrzebowanie na tłumaczenia w tej parze językowej?

Nie tak duże, jak bym chciała. Trudno ocenić faktyczne zapotrzebowanie na podstawie zleceń, które otrzymuję. Wydaję mi się natomiast, że w Turcji jest o wiele większe zapotrzebowanie na tłumaczy języka polskiego, niż w Polsce na tłumaczy języka tureckiego. W Turcji, choć wiele biur tłumaczeń ma w swojej ofercie język polski, bardzo trudno o tłumaczenia naprawdę dobrej jakości. Wielokrotnie przyszło mi je poprawiać. Jeśli chcesz mieć pewność, że tłumaczenie będzie rzetelne, jedyną gwarancję dają tłumacze przysięgli, których nie ma zbyt wielu, a ich stawki oczywiście są wyższe. Poza tym Turcy częściej odczuwają potrzebę zatrudnienia tłumacza do tłumaczeń ustnych, w szczególności w czasie wizyt ich polskich kontrahentów. Wynika to z ich niesamowitej gościnności i troski o to, by zagraniczny klient czuł się w ich kraju naprawdę komfortowo. Polakom niestety nie przychodzi to jeszcze do głowy. Raczej liczą, że uda im się porozumieć po angielsku.

Masz tureckiego męża i prawie trzyletnią córeczkę. Czy już w tym wieku można zaobserwować wyraźne rezultaty wychowania w dwujęzyczności?

Tak. Nasza córka jest na etapie wybierania sobie języka. Na przykład wszystkie zwroty grzecznościowe ma opanowane w języku polskim, liczy tylko po turecku, kolorów z kolei nauczyła się po angielsku, którego nie udaje nam się ograniczyć jak początkowo planowaliśmy, by ułatwić jej trochę zadanie. Angielski nasza córka przyswaja sobie z telewizji, którą oglądamy głównie w tym języku. Oczywiście powtarzamy te same słowa po polsku i turecku, ale na razie kończy się na kłótniach z rodzaju „pink” to jest „pink” a nie „różowy” czy „pembe”. Choć z mową jest do tyłu w porównaniu do swoich rówieśników, świetnie rozumie wszystko, co do niej mówimy po polsku i turecku i okazuje się, że chyba więcej, niż sądziliśmy również po angielsku. Czekamy więc cierpliwie, aż wszystko sobie poukłada i pozostajemy przy ustalonym scenariuszu: ja mówię do dziecka po polsku, mąż po turecku.

Czy mąż, mieszkając i pracując w Polsce, nauczył się choćby podstaw polskiego?

Mój mąż mówi płynnie po polsku.

Moje uznanie! W jaki sposób opanował go tak dobrze?

Podjął studia na polskiej uczelni i choć studiował język obcy, korzystał z wszystkich dostępnych kursów języka polskiego dla cudzoziemców. Gdy się poznaliśmy, zdobył dodatkową motywację i więcej okazji, by nieustannie ćwiczyć ze mną i z moją rodziną. Opanował polski na tyle, że zdecydował się na studia II stopnia już wyłącznie po polsku, a uczył się tam rachunkowości czy makroekonomii, które chyba nierzadko z trudnością przychodzi zrozumieć nawet Polakom. Był jedynym cudzoziemcem na roku. Jestem mu naprawdę ogromnie wdzięczna za to, że się nie poddawał. Jego trud doceniłam tak naprawdę, gdy zobaczyłam jak skonstruowane są podręczniki do nauki polskiego, z których korzystał – jedna strona zasad, trzy kolejne wyjątków. Polacy nie są świadomi, jak trudny dla cudzoziemca jest nasz język, bo jako dzieci uczymy się go na pamięć. To stąd, zastanawiając się nad poprawnością wybranej końcówki rzeczownika w odmianie przez przypadki, posługujemy się zasadą: co bardziej pasuje. Cóż, cudzoziemiec nie ma pojęcia, co. Aby poprawnie odmienić rzeczownik, posługuje się całą listą innych wytycznych, które często nie mieszczą się na jednej karcie podręcznika.

Wróćmy do odwrotnej perspektywy: co w języku tureckim sprawia trudność Polakom, a co będzie dla nich ułatwieniem?

Zdecydowanie najtrudniejsze dla Polaków w tureckim jest oswojenie się z jego odmiennością od znanych nam języków europejskich. Turecka gramatyka w niczym ich nie przypomina. Turecki to przede wszystkim język aglutynacyjny, czyli taki, w którym poszczególne afiksy dodawane do wyrazów-rdzeni pełnią funkcję składniową. Innymi słowy, moc języka tureckiego leży w końcówkach. Każda ma inne znaczenie, co oznacza, że do jednego wyrazu należy dodawać jednocześnie wiele afiksów i tym samym tworzymy zdanie. Bywa, że zdanie w języku polskim, które zajmuje dwa wersy, w przekładzie na język turecki jest jednym długim wyrazem. To jest właśnie najtrudniejsze w tureckim – opanowanie afiksów i wszystkich ich wariantów tak, by móc płynnie dodawać je w zależności od budowy rdzenia wyrazu. Poza tym turecki bywa zdradliwy w kwestii wyrazów brzmiących podobnie, ale mających zupełnie inne znaczenie i często różniących się jedynie samogłoską – na przykład umlautem, którego nam, Polakom, trudno jest wymówić poprawnie. Błędy bywają naprawdę zabawne. Klasycznym przykładem jest: „Sana küstüm” – „Pogniewałam się na ciebie” i „Sana kustum” – „Zwymiotowałam na ciebie”. Natomiast do tych łatwiejszych aspektów języka na pewno można zaliczyć wymowę. Turecki to jeden z tych języków, które czyta się tak jak się pisze. Poza tym turecki to język zasad. Jest logiczny, wyjątków jest naprawdę niewiele, a nawet wśród nich są jakieś zasady.

Jest też parę słów brzmiących podobnie – şapka, kalorifer, plaj, telefon itp.

Co doradziłabyś Polakom uczącym się tureckiego, jeśli chodzi o sposoby na naukę i materiały?

Radzę otworzyć swój umysł na inność. Metodę jednak każdy musi wypracować sobie sam. Jednym wystarczy pobyt w danym kraju, inny potrzebuje fiszek. Ja jestem wzrokowcem, lubię najpierw zrozumieć gramatykę i posługiwać się językiem ze zrozumieniem niż raczej uczyć się na pamięć całych wyrażeń. Na pewno zachęcam do słuchania tureckich piosenek, których słowa są raczej proste. Można w ten sposób osłuchiwać się z językiem. Na dalszym etapie nauki pomocne są też tureckie seriale (które – ostrzegam – okropnie wciągają). Dzięki nim można nauczyć się tureckiego potocznego wraz z całą otoczką tych typowo tureckich powiedzonek typu „„hayırdır inşallah” na dźwięk telefonu.

W Turcji trwa właśnie Rok Języka Tureckiego. Czy spotkałaś się z jakimiś informacjami na ten temat?

Przykro mi to mówić, ale zupełnie nie. W polskich mediach w ogóle nie zetknęłam się z taką informacją, w tureckich – wyszukując konkretnie ten temat – w jednej gazecie.

Szkoda, że ten rok jest tak słabo promowany, bo można byłoby się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Podobno Turcy zawzięcie walczą z zapożyczeniami i starają się zastępować je rodzimymi pojęciami. Czy możesz wymienić jakieś ciekawe przykłady?

Z jednej strony walczą z nimi, z drugiej nie potrafią powstrzymać ich napływu. Moim zdaniem zastępowanie ich czysto tureckimi wyrazami jest trochę sztuczne, w szczególności gdy w ten sposób próbuje się wyplewić zapożyczenia perskie czy arabskie, które jeszcze od czasów języka osmańskiego są w tureckim od wieków. Jednak ta walka interesuje mnie bardziej jako zjawisko socjologiczne, stąd na Facebooku należę nawet do grupy, która codziennie publikuje post z propozycjami zastąpienia jakiegoś zapożyczenia słowem rdzennie tureckim. Na przykład zamiast pochodzącego z arabskiego słowa „misafir – gość” proponowany jest „konuk”. Tępione są też zapożyczenia z francuskiego np. „faks” na „belgegeçer” (czyli dosłownie „podajnik danych”) lub „farmakoloji” na „embilim” (wiedza o lekach). Zdarzają się jednak gorsze zamiany, np. słowo „hipodrom” na „koşu alanı” czyli dosłownie „teren/obszar, na którym się biega”. Prawda, że nie brzmi to naturalnie? Jednak w przypadku niektórych słów muszę przyznać, że odnoszą sukces. Na przykład „festival” zastąpiono tureckim słowem „şenlik” i ma to swoje uzasadnienie w etymologii wyrazu. Na tureckość panuje teraz w Turcji moda. Również na nadawanie czysto tureckich imion, czyli zdaje się, że złoty okres Ahmeta, Mehmeta, Fatmy i Ayşe powoli mija. Z drugiej strony w języku potocznym mnóstwo jest niepotrzebnych zapożyczeń, obecnie głównie z angielskiego. Uszy mi więdną, gdy słyszę jak mężczyźni mówią do siebie „birader” od ang. brother.

Rzeczywiście, zastępowanie zapożyczeń na siłę nie brzmi dobrze, jeśli nowe wyrazy nie są w żaden sposób zakorzenione w tradycji i historii języka. Nadmiar zapożyczeń z angielskiego też razi. A podobną grupę na Facebooku, przeznaczoną głównie do wykorzeniania rusycyzmów, ma także język kirgiski. Zaciekawiło mnie jednak, jakie tureckie imiona wracają teraz do łask.

Typowo turkijskie – Oğuz, Oğuzhan, Batuhan, Çağatay, Gökay, Yiğit czy damskie Asena, Irmak itd. Są to imiona pochodzące nie tylko z historii ludów turkijskich, ale również z ich mitologii. Osobiście bardzo mi się podobają. Szkoda tylko, że są tak trudne do wymówienia dla cudzoziemców nieznających tureckiego.

Zdecydowanie kojarzą się z historią, nie tylko turecką, ale nawet mongolską. Czy Turcy, podobnie jak np. Kazachowie, też lubią poszukiwać u siebie potomków Czyngis-chana lub innych sławnych postaci historycznych?

Raczej nie, przynajmniej ja się z tym nie spotkałam. Lubią natomiast podkreślać, że pochodzą od nomadów (tur. yörük) i opowiadać, skąd przybyła ich rodzina.

Dziękuję bardzo za rozmowę.


Oznaczone , , , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *